Wednesday 4 October 2017

Kai Herrmann, Horst Rieck: „Wir Kinder vom Bahnhof ZOO” / „My, dzieci z dworca ZOO” - recenzja książki


Biografia nastoletniej Niemki, Christiane F. była swego czasu jedną z moich ulubionych lektur. Historia młodej heroinistki i prostytutki przerażała ale i fascynowała. Książka przyciągała jak magnes prostotą przekazu, dosadnym językiem, odarciem z połysku mitycznej wspaniałości Berlina Zachodniego i panującego w ówczesnych Niemczech „ordnungu”. Po latach postanowiłam przeczytać ją ponownie, tym razem w języku niemieckim i jako osoba dorosła. Okazało się, że przez ponad 15 lat mój stosunek do niej dość mocno się zmienił.


„My, dzieci z dworca ZOO” to historia opowiadana w narracji pierwszoosobowej przede wszystkim przez główną bohaterkę dramatu, 15-letnią ówcześnie Christiane F., która dziś posługuje się już pełnym nazwiskiem – Felscherinow. Warto jednak zaznaczyć, że to nie ona napisała książkę, a dwóch dziennikarzy niemieckiego Sterna - Kai Herrmann i Horst Rieck, którym poświęcę jeszcze osobny akapit. Poza nią w publikacji wypowiada się m.in. jej matka, pastor lokalnego klubu dla młodzieży oraz pracownicy policji kryminalnej.

Jako dziecko Christiane wraz z rodzicami przeprowadziła się ze wsi na wielkomiejskie osiedle Gropiusstadt w Berlinie Zachodnim. Wychowana w ciągłym strachu przed ojcem alkoholikiem i damskim bokserem odetchnęła z ulgą, kiedy jej rodzice w końcu się rozwiedli, a dziewczyna i jej siostra zostały pod opieką matki. Życie w stolicy w rzeczywistości okazało się zupełnie inne, niż planowano – dzieciom niełatwo było się zaaklimatyzować, a wielkie marzenia rodziców niemal natychmiast spaliły na panewce. Życie w betonowej dżungli nie zapewniało potrzebnych nastolatkom rozrywek, a zapracowana matka nie poświęcała im tyle czasu, ile powinna.

Cały koszmar życia w Gropiusstadt dość szybko dał o sobie znać – 12-letnia Christiane znikała na całe dnie z domu, wreszcie sięgnęła po alkohol. Niedługo potem po raz pierwszy zaciągnęła się haszyszem w proteście przeciw wszechogarniającej niesprawiedliwości, beznadziei i „państwu policyjnemu”. Tak, 12-latka buntowała się przeciw „państwu policyjnemu”. Kilka miesięcy później, kiedy jointy nie dostarczały już odpowiednich przeżyć, dziewczynka zaczęła przyjmować heroinę – najpierw „tylko niuchała”, ale już niedługo wstrzykiwała narkotyk prosto w żyłę.

W tym czasie poznała również swojego chłopaka i wielką miłość, kilka lat starszego Detlefa, również uzależnionego od heroiny ucznia zawodówki, który aby mieć pieniądze na prochy sprzedawał się homoseksualistom na pobliskim dworcu ZOO. Niedługo potem dołączyła do niego 14-letnia Christiane... A wraz z nią dziesiątki innych dziewczynek i chłopców, tak samo uzależnionych, nierzadko przekonanych o swojej wyższości nad społeczeństwem „kołtunów”, czyli ludzi pracujących, żyjących według konkretnych norm i reguł – jednym słowem zwykłych obywateli.


Zanim matka dziewczynki zorientowała się, co dzieje się z jej dzieckiem, Christiane zupełnie wsiąkła w środowisko narkomanów, nastoletnich prostytutek i pedofilów. Daleka jestem od oceniania metod wychowawczych innych ludzi, ale podczas czytania nie mogłam wręcz pojąć, jak bardzo trzeba nie chcieć zauważać pewnych rzeczy, żeby przez kilkanaście miesięcy nie dostrzec, że własne dziecko wygląda jak szkielet, ma pokłute ręce, jara jak smok i dzień w dzień przynosi do domu pół grama heroiny. Niesamowita umiejętność zaprzeczania faktom najbardziej oczywistym, jaką wykazywała się matka nastolatki, raz po raz wprawiała mnie w zdumienie, ale przede wszystkim złościła. Rozumiem, że ciężko pogodzić się z taką sytuacją, że każdy rodzic czułby się przerażony i bezradny, ale bez przesady. W ogóle działania tej kobiety były tak pozbawione sensu, że co chwilę dosłownie łapałam się za głowę.

Jestem w stanie zrozumieć rozpaczliwe wysiłki przeprowadzenia odwyku w warunkach domowych – były lata 70-te, dostęp do informacji o wiele bardziej ograniczony niż dziś, pojęcie o narkotykach i radzeniu sobie z problemem prawie żadne. W porządku, przynajmniej próbowali. Ale: w czasie, kiedy Christiane i Detlef byli bardzo poważnie uzależnieni, dziewczynka trafiła do szpitala z podejrzeniem zakaźnej żółtaczki. W tamtym okresie bezskutecznie usiłowała wyjść z nałogu, niestety po kilku dniach pobytu w kolejnych ośrodkach uciekała, żeby „obskoczyć klienta”, zobaczyć chłopaka i wstrzyknąć sobie kolejną działkę. Nie było to zresztą żadną tajemnicą. Kiedy Christiane zaczęła więc powoli dochodzić do siebie w szpitalnym łóżku, jej matka, wiedząc doskonale, że więź miłosna nie jest bynajmniej jedyną łączącą tę dwójkę, przyprowadziła do niej Detlefa(!), który akurat wyszedł z więzienia. Oczywiście po pół godziny oboje znów byli naćpani. Co za niespodzianka!

Przepraszam za ten sarkazm, ale nawet teraz, kilka dni po przeczytaniu książki, nie jestem w stanie ochłonąć z emocji.

Z drugiej strony matka Christiane zdawała się bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co usłyszała lub zobaczyła w mediach. Zgodziła się na prośbę dziewczynki o przepisanie jej tabletek antykoncepcyjnych, ponieważ „psycholodzy w telewizji i gazetach wystarczająco często podkreślają, że dzisiejsza młodzież dojrzewa szybciej i nie powinno się tłumić w niej seksualności”*. Osobiście uważam, że zarówno opinie ówczesnych jak i dzisiejszych psychologów telewizyjnych są warte mniej więcej tyle samo – nic. Również informacje o Narkononie, organizacji podlegającej pod sektę scjentologów, w której Christiane miała przejść odwyk, kobieta zaczerpnęła z jakiejś gazety, zresztą dopiero po tym, jak wpłaciła na ich konto 1500 marek za rzekome leczenie dziecka, z którego oczywiście nic nie wyszło. Kiedy natomiast zwróciła się do niemieckiego urzędu o zwrot kosztów „leczenia”, dowiedziała się, że najpierw musi dostarczyć dowód, że jej córka faktycznie jest uzależniona od narkotyków. No co za bezczelność! Przecież po Christiane widać było, że jest uzależniona i to powinno urzędowi wystarczyć! I tak dalej i tak dalej. Na ten akurat temat można by napisać osobną książkę.


Mama głównej bohaterki nie jest zresztą jedyną postacią, do której pałałam taką niechęcią. Żeby nie przedłużać, pozwólcie, że najpierw jednak wymienię postacie, które wzbudzały moją sympatię:

...

Chyba o nikim nie zapomniałam. Najbardziej z całego tego towarzystwa drażniła mnie sama Christiane. Przez cały czas nie uwierzyłam w żadne jej słowo, w ani jedno zapewnienie, że chciała wyjść z nałogu i że wyciągnęła jakieś wnioski. Wciąż miałam wrażenie, że powtarzała to jak mantrę, żeby zrobić lepsze wrażenie na rozmawiających z nią reporterach i czytelniku, sama jednak nie uważała swojej sytuacji za szczególnie złą. Christiane wydawała się być dumna z tego, że jest narkomanką, bardzo często używała slangu ze środowiska i przez cały czas podkreślała, że jest tak bardzo inna. Widziałam zresztą kilka wywiadów z nią (do obejrzenia na YouTube), zarówno jako nastolatką jak i dorosłą kobietą i odniosłam dokładnie takie samo wrażenie. W jednym z reportaży głosu udzielono również dziennikarzom, autorom książki. I tu mnie trafiło.

W przedmowie do publikacji możemy przeczytać, jakież to szczytne cele towarzyszyły jej napisaniu. Chodziło oczywiście o ukazanie wad współczesnej cywilizacji, zasad rządzących życiem, brutalnej pogoni za karierą a także o podkreślenie bezwzględnych walk o pozycję społeczną i przypomnienie, co jeszcze jest ludzkie, a co już nie. Chciano wytłumaczyć, że problem narkomanii oraz prostytucji wśród młodych nie bierze się znikąd, a demony tworzone są przez postępujące zezwierzęcenie ludzkości.
Rola obywatela w państwie sprowadzona została przez autorów do pozycji wyrobnika, harującej za marne pieniądze maszyny posłusznej absurdalnym ideom, pozbawionej uczuć, marzeń i celów. Ta właśnie grupa społeczna przedstawiona została jako kontrast dla „młodych gniewnych”, marzących o lepszym jutrze. Fakt, że to lepsze jutro opierało się na praktycznie tych samych założeniach, skrupulatnie starano się pominąć.

Po ogromnym sukcesie komercyjnym książki równie niechętnie mówiono o tym, jakie skutki przyniosła ze sobą publikacja. Cudowne założenia, w których miała ona działać jako skuteczny odstraszacz dla młodych ludzi, a przede wszystkim ich rodziców, okazała się kompletnym fiaskiem. Tysiące nastoletnich dziewczynek nagle postanowiło być jak Christiane, która przecież niczego się nie bała, była samodzielna finansowo, pluła na utarty porządek świata i reguły rządzące życiem społecznym i była niesamowicie wygadana. Fakt, że jej charakter został wykreowany przez narkotyki, leki, alkohol i zrujnowany organizm, zszedł zupełnie na drugi plan. Christiane stała się swego rodzaju ćpunko-celebrytką, chętnie zapraszaną do programów typu talk-show, w których równie chętnie udzielała wywiadów. Dziewczyna była dosłownie rozrywana przez media, pojawiała się wszędzie, a o sprawie narkomanii w Niemczech Zachodnich nareszcie zaczęło być głośno. Przykładni obywatele nareszcie zaczęli interesować się młodziutkimi szkieletami stojącymi od rana do nocy na brudnych dworcach, półtrupami leżącymi nieprzytomnie w miejskich szaletach i prostytuującymi się dziećmi. Nagle zaczęło być o nich głośno, zauważono ich obecność. Tylko... nadal nie starano im się pomóc. Narkomania traktowana była dla odmiany jako rodzaj atrakcji, coś, co nie dotyczy zwykłego Kowal... przepraszam, Müllera, a na zaścielające dworcowe podłogi zaćpane nastolatki spoglądano jak na egzotyczne zwierzątka w klatce.


Wracając do dziennikarzy - obaj twierdzili od początku, że nie mieli pojęcia, jak ogromny sukces wydawniczy odniesie książka. I tu zapaliła mi się pierwsza czerwona lampka. Doświadczeni reporterzy, z ogromnym dorobkiem, pracujący dla największych niemieckich gazet nie zdawali sobie sprawy z potencjału, jaki niesie ze sobą publikacja? Bez jaj. Moim zdaniem doskonale wyczuli moment i możliwość zarobienia ogromnych pieniędzy. I fakt, że pisali dla Sterna i innych opiniotwórczych dzienników nie ma tu żadnego znaczenia. Jak dla mnie, mogliby pisać nawet i dla Tygodnika Papieskiego – to nie zmienia faktu, że w publikacji chodziło jedynie o pieniądze.

I podczas jednego z takich właśnie podniosłych reportaży o Christiane Horst Rieck i Kai Herrmann również udzielili krótkiego wywiadu. O ile na wypowiedź tego pierwszego nie zwróciłam większej uwagi, o tyle kilka zdań Hermanna doprowadziło mnie do szału: „Oczywiście, że miałem wyrzuty sumienia i pytałem sam siebie, co ja właściwie narobiłem, czy powinienem był to robić. Od czasu do czasu pojawiały się wątpliwości, ale... Jeśli popełniłem tam jakiś błąd, to jak niby miałem go naprawić? Ta historia od samego początku była trochę ryzykowna”. Dawno nie słyszałam równie cynicznej i bezczelnej wypowiedzi. Tym bardziej, że wbrew zapewnieniom autorów, inni bohaterowie książki wcale nie zgodzili się tak chętnie na udostępnienie swojego wizerunku. Więcej, część z nich w tym samym wywiadzie nie kryła wściekłości, że najbardziej intymne szczegóły ich życia zostały wyciągnięte na światło dzienne i przedstawione szerokiej publiczności. Krótko mówiąc – wszyscy od początku doskonale zdawali sobie sprawę, czym to się skończy, a sukces komercyjny i pogoń za tanią sensacją były ważniejsze niż zachowanie jako takiej anonimowości uczestników dramatu.

Podsumowując: „My, dzieci z dworca ZOO” to książka, która w założeniu miała przestrzegać przed narkotykami, a efekt był dokładnie odwrotny do zamierzonego. Czyta się ją świetnie, nie przeczę. Mimo że zdecydowałam się na lekturę w j. niemieckim, w którym wciąż jeszcze czytam nieco wolniej niż po polsku, dosłownie pochłonęłam tę publikację. Nie pamiętałam już dokładnie przebiegu wszystkich wydarzeń i byłam bardzo ciekawa, co będzie dalej. Nie mogę jednak powiedzieć, że ta książka przed czymkolwiek mnie przestrzegła. Temat narkotyków i środowiska, w jakim obracała się Christiane jest mi tak obcy, że w żaden sposób nie potrafię się do niego odnieść. O ile się jednak orientuję, ani sława ani pieniądze nie pomogły dziewczynie wyjść z nałogu. Pięćdziesięciokilkuletnia dziś kobieta wciąż zmaga się z demonami przeszłości. I tu nasuwa się pytanie, zadane w wywiadzie przez dorosłego już Detlefa: „Dla kogo w ogóle [została napisana ta książka]?

„My, dzieci z dworca ZOO” oceniam na 2 z 5 gwiazdek.
**

PS Książka została oczywiście przetłumaczona na język polski. W internecie można również obejrzeć wyjątkowo przygnębiający film na jej podstawie. Jest długi, nudny i kompletnie pomija cały aspekt psychologiczny historii. Właściwie nie polecam.

*Wszystkie cytaty to moje tłumaczenia niemieckich oryginałów.



Tytuł: „Wir Kinder vom Bahnhof ZOO / „My, dzieci z dworca ZOO”
Autor: Kai Herrmann, Horst Rieck
Wydawnictwo: Verlag Grüner + Jahr AG & Co KG
Ilość stron: 324
Rok pierwszego wydania: 1978
Język: niemiecki
Język oryginału: niemiecki